Jestem przyzwyczajony do tytułów takich, jak Gran Turismo, Forza Motorsport czy Need for Speed, jeśli chodzi o wyścigi. Czasem trafi się perełka lub interesująca gra na Nintendo Switch, do takich można zaliczyć Slipstream.
Starsi gracze z pewnością będą mieli wrażenie, że produkcja czerpie inspirację z OutRun, nawet autor gry wspominał o tym w wielu materiałach promocyjnych. Młodszym w tej kwestii będzie bliżej do świetnego Horizon Chase Turbo. Podobieństwa są widoczne, ale Slipstream ma własny styl i nie jest jedynie kalką wspomnianych tytułów.
Zamysł jest niezwykle prosty, przemierzamy ulice w wielu miastach, musimy omijać auta przed nami, aby się nie rozbić. Po każdej trasie pojawi się rozwidlenie prowadzące do kolejnej lokacji. Większe tytuły wymagają od gracza poświęcenia ponad 10 godzin na taki “scenariusz”, a tu wszystko zajmuje maksymalnie 15 minut i ma się wrażenie, że ukończyło się etap. Na pierwszy rzut oka nie widać rewolucji, ale największą różnicą jest silnik fizyczny.




Kierowanie autem odbywa się na dwa sposoby (d-pad lub drążek analogowy) i nie należy do prostych, szczególnie gdy chcemy wykonać efektowniejszy manewr. Kontrola auta jest mocniej rozbudowana, niż można przypuszczać.
Kontrolowane poślizgi wykonuje się ręcznie, ale nie sprowadzają się do naduszenia hamulca i wychylenia drążka w odpowiednim kierunku. Najpierw puszczamy gaz, dusimy hamulec, dodajemy gazu i obieramy odpowiedni kierunek. W tym samym momencie omijamy nadjeżdżające z naprzeciwka auta.
Potrzeba czasu, żeby ogarnąć manewr, ale dzięki temu gra nie nuży nawet podczas poświęcenia większej ilości czasu. Automatyczne wchodzenie w kontrolowany poślizg jest dostępne, ale całkowicie niweluje wyzwanie rzucone przez grę. Slipstream jest wtedy uproszczony i gracz może się skupić na odsłuchu ścieżki dźwiękowej i podziwianiu krajobrazów.




Tunel aerodynamiczny nie jest wykonany idealnie, żeby go użyć, musimy trzymać się blisko przeciwników lub omijać nadjeżdżające maszyny. Często nie działa, jak należy, bo “dostajemy” go będąc nawet daleko od aut.
Grand Tour (główny tryb rozgrywki) jest wypełniony potyczkami z innymi kierowcami. Nie trzeba ich wygrywać, ale klęska w paru jest równoznaczna z zakończeniem przygody. Wielu z nich jeździ szybciej od gracza i ciężko ich pokonać, ale zmierzenie się z nimi nie daje wrażenia, że walczymy wyłącznie z czasem.
Nie zabrakło cofania czasu, który jest dostępny w większości nowych tytułów. Pozwala cofnąć się o 5 sekund i naprawić błąd kosztujący nas zwycięstwo lub idealne użycie kontrolowanego poślizgu. Warstwa audiowizualna zrobiła na mnie wrażenie, a auta dobrano całkiem dobrze. W większości kierujemy japońskimi ze zmienionymi nazwami, ale jest też jedno europejskie. Slipstream nie ma problemów z czkawką i cały czas działa w 60 klatkach/s, podobnie jest w trybie dla wielu graczy.
Grand Tour może się w końcu znudzić, ale to nie jedyny z dostępnych trybów. Cannonball to wariacja tradycyjnej kariery, można w niej nawet ulepszać podstawowe auta lub grać bez tej możliwości. Musimy pokonać przeciwników w ciągu paru wyścigów, aby na końcu zwyciężyć.




Battle Royal w grze wyścigowej? Niekoniecznie, tryb eliminacji ma jedynie taką nazwę, a ostatni kierowca na jednej z losowo wybranych tras odpada. Tutaj mierzymy się z kierowcami poznanymi podczas Grand Tour.
Podsumowanie
Slipstream to świetne połączenie wielu trybów rozgrywki i wymagającego sterowania, do którego trzeba się przyzwyczaić i nie dzieje się to z dnia na dzień. Wprowadzenie auta w kontrolowany poślizg mogłoby być łatwiejsze, ale gra zatraciłaby wtedy cechę charakterystyczną.
20 tras, parę aut i wspomniane tryby rozgrywki wydłużają czas gry, mając jedynie Grand Tour, przygoda gracza skończyłaby się wcześniej. Ma się wrażenie, że więcej zawartości nie zaszkodziłoby produkcji, a gracze mieliby więcej do roboty.
Tytuł kosztuje mniej niż 10 funtów (w Wielkiej Brytanii) i wykonała go jedna osoba, co jest niezwykłym osiągnięciem i Slipstream wybija się na tle podobnych produkcji.
Więcej o grze dowiecie się tutaj.