Nordyckie klimaty mają ostatnimi czasy wzięcie, czego najlepszym przykładem jest God of War czy Hellblade Senua’s Sacrifice. To zdecydowanie większe gry w porównaniu do ogrywanego przeze mnie Song of Iron, ale przynajmniej tematyka się zgadza.
Kierunek? Valhalla!
To kolejna produkcja z cyklu zemsty i straty, co może okazać się dość płytką tematyką. Wystarczy jako motor napędowy dla głównego bohatera, w którego się wcielamy. Początek przygody nie należy do najprzyjemniejszych, bo właśnie wtedy wkraczamy do wioski opanowanej przez niezliczoną ilość przeciwników.
Musimy sobie utorować drogę do jej końca, aby trafić na truchło ukochanej. Właśnie od tego momentu rozpoczyna się akt zemsty głównego bohatera. Jeśli chcemy pokonać wrogów, będziemy potrzebowali pomocy Bogów, którzy pojawiają się w momencie rozwijania historii.
Wątek fabularny wydaje się płytki i dość znany, ale został dobrze przedstawiony w Song of Iron. Można to niejako porównać do podróży Sama i Frodo do Mordoru. Tutaj bohater również musi stawić czoła przeciwnościom losu, aby dotrzeć do kulminacji swojej historii.
Kamera jest osadzona z boku i nie miałem z tym większych kłopotów podczas rozgrywki, szczególnie przy potyczkach. Taki rzut kamery pozwala na nieco większe skupienie się na reszcie elementów, a to gra przygotowana przez jedną osobę. Warstwa wizualna robi wrażenie, a każda z lokacji jest wykonana w należyty sposób.
Niebezpieczeństwo tuż za rogiem
Potyczki z przeciwnikami są częste, bestiariusz nie należy do najbardziej złożonych, bo w większości przypadków będziemy walczyli z ludźmi i od czasu do czasu z gigantami. Czasem da się ich uniknąć, jeśli umiejętnie wykorzystamy otaczające nas elementy środowiska do skradania. Większość walk wygląda tak samo, bierzemy miecz/topór i przeciwstawiamy się wrogom, ale należy też pamiętać o używaniu tarczy, aby szybko nie wyzionąć ducha.
Problemem może okazać się żywotność każdej z broni i tarczy, z czasem będziemy zmuszeni je wymienić. To nic trudnego, bo wystarczy je zabrać od poległych przeciwników. Brakuje ataków kombinacyjnych, co może odrzucić niektórych graczy, choć mnie najbardziej denerwowało rzucanie toporem, bo zapominałem zabrać innej broni i dość szybko przegrywałem resztę potyczki z przeważającymi siłami wroga.
Mamy też możliwość robienia uników i odpychania przeciwników za pomocą kopnięcia. Oba manewry są bardzo przydatne i mogą nieraz uratować nam skórę. Walki z mniejszą liczbą oponentów wypadają świetnie, ale schody zaczynają się, gdy jest ich więcej. Wtedy warto zaplanować przebieg walki, choć nie zawsze się to udaje.
Walka to nie wszystko
Widać, że to hack&slash u podstaw, ale to nie jedyne, co Song of Iron ma do zaoferowania. Łatwo dostrzec, że świat, w którym przyszło nam się poruszać, ma znaczenie i nie jest zepchnięty na boczny tor. Gdyby bardziej skupić się na eksploracji, znajdziemy ukryte miejsca, parę easter eggów i rozwiążemy proste łamigłówki. To zdecydowanie pozytywniejsze doświadczenie w porównaniu z frustrująca od czasu do czasu walką. W tym wszystkim trzeba uważać na wytrzymałość bohatera, od niej zależy sporo, więc może przyjść taki czas, w którym więcej będziemy ginąć podczas eksploracji świata.
Song of Iron ma punkty kontrolne, dzięki nim nie będziemy zmuszeni do powtarzania większości lokacji, gdy zginiemy od ataku oponenta lub spadniemy w przepaść.
Całość ukończyłem na Xboksie Series S i gra cały czas działała bardzo dobrze. Wczytywała się błyskawicznie i nie zauważyłem spadków klatek animacji. Nie wydaje mi się, żeby Song of Iron wykorzystywało Ray Tracing, ale oświetlenie zostało przygotowane bardzo dobrze.
Podsumowanie
Song of Iron zrobiło na mnie wrażenie i nie zdawałem sobie sprawy, że jedna osoba może zrobić tak dobrą grę. Walka nie jest najlepszym elementem i przydałoby się parę poprawek, na szczęście świat gry i fabuła są lepsze, choć początek jest dość oklepany.
Nie jest to może skala God of War czy Hellblade Senua’s Sacrifice, ale udało mi się dobrze spędzić parę dni z grą przed jej ukończeniem.